Pochodzący z okolic Lwowa Bazyli Łoza (1879-1939) i Stefania Duda (1890-1987) przez większość życia mieszkali w Brzesku; to tu wychowali szóstkę swoich dzieci.

Bazyli zmarł w pierwszych dniach wojny, 6 września 1939 roku. Wdowa Stefania i trójka mieszkających w tym czasie w Brzesku dzieci, Irena Nowak (1915-1999), Eugeniusz Łoza (1921-2001) i Helena Skrobotowicz (1925-2010) uratowali od śmierci żydowskiego chłopca, Jozefa Flakowicza. Oto jak ta historia pomocy jest opisana na stronie Jad Vaszem:
„Pod koniec 1942 roku, po ucieczce z getta w Sandomierzu, w powiecie kieleckim, Flakowiczowie postanowili się rozdzielić. Ojciec Mosze wyjechał do Warszawy, gdzie znalazł pracę po aryjskiej stronie miasta, natomiast żona Cesia i siedmioletni syn Jozef (późniejszy Joseph Komem) przenieśli się do Brzeska w powiecie krakowskim, gdzie ukrywali się pod przybranymi nazwiskami i zarabiali na życie sprzedając bułki domowej roboty. Pod koniec 1943 roku tożsamość matki odkrył znajomy Polak, który zaczął wyłudzać od niej pieniądze. Cesia uciekła do Warszawy, ale została złapana i wysłana do obozu pracy w Niemczech, gdzie przeżyła [według wspomnień syna, Cesia po powstaniu warszawskim trafiła do obozu w Stutthofie – komentarz Jacka Filipa]. Ojciec tymczasem pojechał do Brzeska, gdzie podczas poprzednich wizyt u żony poznał Eugeniusza Łozę, młodego polskiego krawca. Flakowicz powiedział Łozie, że są Żydami i poprosił go o uratowanie syna. Łoza, który w tym czasie mieszkał razem ze starszą matką Stefanią, siostrami Heleną Skrobotowicz i Ireną Nowak oraz trójką małych dzieci, zgodził się przyjąć małego Józefa, który, choć miał chrześcijańską metrykę, wyglądał na Żyda. Nowak, która miała dziecko w tym samym wieku co Jozef, wzięła chłopca pod swoje skrzydła, umieściła w jednym pokoju z własnymi dziećmi i powiedziała sąsiadom, że chłopiec jest krewnym z odległej wsi, którego rodzice zginęli w czasie wojny. Mimo trudnej sytuacji, Łoza i jego rodzina nadal opiekowali się swoim podopiecznym jak członkiem rodziny, nie oczekując niczego w zamian.
Jozef przebywał u Łozów, którzy byli gorliwymi katolikami, przez prawie rok, a po wyzwoleniu ponownie spotkał się z ojcem. Z czasem Józef poznał okoliczności swojego wczesnego życia, a po wyemigrowaniu do Izraela zeznał, że Eugeniusz Łoza, matka Stefania i siostra Irena uratowali mu życie, i przez wiele lat utrzymywał z nimi bliską korespondencję. 3 marca 1983 r. Jad Vaszem uznał Stefanię Łozę, jej syna Eugeniusza Łozę i córkę Irenę Nowak z domu Łoza za Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. 26 stycznia 2001 r. ten tytuł był przyznany również Helenie Skrobotowicz z domu Łoza.”


Znacznie więcej o historii uratowania żydowskiego chłopca i o ludziach, którzy się do tego przyczynili, można dowiedzieć się z jego własnych wspomnień. Dalszy tekst należy do Jacka Filipa, który korespondował z Jozefem Flakowiczem (później Joseph Komem) i spotkał się z nim podczas jego przyjazdu do Polski. Pełny tekst tego artykułu został opublikowany w 2013 roku na stronie brzesko.ws https://brzesko.ws/DesktopModules/Articles/ArticlesView.aspx?tabID=0&ItemID=6556&mid=10640
„Dom miał adres: Brzesko, ulica Bocheńska 159. Ten numer był dla mnie jakby talizmanem. Ile razy doszedłem do strony 159, kiedy czytałem jakąś książkę, zawsze całowałem tę stronę. Pamiętam, że siedzieliśmy w pomieszczeniu na dole, gdzie było tylko małe okienko, pod tym okienkiem stał stół, stawiałem na nim taboret i patrzyłem, kiedy mama wraca. Widziałem tylko jej buty i to za każdym razem była dla mnie wielka radość.
Kiedy przyjechaliśmy do Palestyny, trzeba było zhebraizować nasze nazwiska, dlatego przybraliśmy nazwisko Komem, a przybyłem tutaj jako Marek Wojciech Łągiewski, mama była Mirosławą Krystyną Łągiewską, wdową po zaginionym na wojnie oficerze Wojska Polskiego Zenonie Wiktorze Łągiewskim (postać fikcyjna), natomiast ojciec nazywał się Mateusz Filipowski. Nie byłem brzeszczaninem, bo moje rodzinne korzenie wywodzą się z Kalisza.
Mój ojciec, Mosze Flakowicz, był głuchy. W 1917 roku, kiedy miał 6 lat, zachorował na szkarlatynę a skutkiem tej choroby była utrata słuchu. Rodzice ojca byli już wtedy na tyle zamożni, że mogli pozwolić sobie na wysłanie syna na okres około 10 lat do renomowanej szkoły dla dzieci głuchoniemych w Wiedniu. Szkoła był prowadzona przez tamtejszą gminę żydowską. Kiedy wrócił z Wiednia, poszedł do Żydowskiej Szkoły Rzemieślniczej w Kaliszu, którą ukończył jako ślusarz-mechanik. Kiedy dziadek kupował maszyny w Plauen (Niemcy), to podpisał taki kontrakt ze sprzedającym mu te maszyny niemieckim przemysłowcem, że kiedy syn dziadka, czyli mój ojciec, osiągnie wiek 18 lat, to przyjedzie do Plauen na praktykę zawodową. W ten sposób ojciec nauczył się m.in. robić rysunki techniczne pomocne przy produkcji firanek żakardowych i potem mógł pracować jako zawodowy majster.

Miałem prawie trzy i pół roku, kiedy wybuchła wojna… Trafiliśmy do getta w Otwocku a potem do Sandomierza. Po jakimś czasie powstało w Sandomierzu getto i tam musieliśmy się przenieść. Pewnego razu udało się ojcu wyjść z niego i najpierw pojechał do getta w Częstochowie, a później do getta w Warszawie, żeby wyrobić dla siebie i dla nas fałszywe dokumenty. Jednak, gdzie je ostatecznie zdobył, tego nie wiem.
Kiedy ojciec uczył się w Wiedniu, razem z nim uczyła się tam pewna Żydówka, która potem wyszła za mąż za również głuchoniemego o nazwisku Wassermann. Ten dał ojcu list polecający do głuchoniemego introligatora z Krakowa – Jaworskiego, chrześcijanina, a on z kolei dał ojcu adres do głuchoniemego introligatora w Brzesku – Antoniego Herberta. Głuchoniemych nie ma w końcu tak wielu, dlatego nie należy się dziwić, że istnieją pomiędzy nimi jakieś związki, a większość z nich zna się bezpośrednio.
Również wyrobił „lewe papiery” dla siostry mojej mamy – Frani, której mąż jako Żyd został zamordowany w wynajętym przez nich pokoju w Sandomierzu przez żołnierzy niemieckich. Od tej pory miała mieć na imię Mila. Pamiętam, że ojciec kupił czerwony beret i jakieś ubranie dla mojego brata, także go ostrzygł. Ciocia Frania i brat, noszący teraz imię Marian, uciekli z getta; może ojciec i ciocia dali łapówkę lub załatwili to w inny sposób, tego nie wiem. Pojechali do Krakowa, do Jaworskiego.

Jakieś dziesięć dni potem także ja dostałem czerwony beret i również mnie ojciec ostrzygł. Opuściłem getto razem z ojcem i mamą, wsiedliśmy do czekającej dorożki i jechaliśmy nią kilka godzin do Tarnobrzega. Ojciec nie chciał, żebyśmy wsiadali do pociągu w Sandomierzu, gdyż ktoś mógł nas rozpoznać. U Jaworskiego w Krakowie przebywaliśmy krótko, od niego udaliśmy się do Brzeska. Było to niedługo po likwidacji getta w Brzesku.
Antoni Herbert dał ojcu adres do pani Feliksy Gardzielowej, żony Jana Gardziela profesora brzeskiego Gimnazjum, który wtedy już nie żył, zamordowany w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Panią Feliksę mogę określić słowami: kobieta z klasą. Została sama z dwójką dzieci: Janką, która miała wtedy około osiemnastu lat i dwunastoletnim Julkiem. Nie można się dziwić, że potrzebowali pieniędzy na życie. Myśmy nie mieli ich dużo, ciężko było żyć, ale jakoś wspólnie dawaliśmy radę.
W tym czasie mój brat, jako Marian Dąbrowski, razem z ciocią Milą, czyli siostrą mamy Franią, znaleźli miejsce u kogoś na Słotwinie. Mieszkali tam jednak krótko, bo znalazł się ktoś, kto ich zaczął szantażować, mówiąc, że ciocia opiekuje się żydowskim dzieckiem… Ciocia wcale nie była podobna do Żydówki, wspaniale wyglądała, twierdziła, że jest czystej krwi Polką. Jednak na wszelki wypadek wyjechała razem z moim bratem do Warszawy. Podobnie jak ciocia także mój ojciec nie miał typowego semickiego wyglądu. Miał niebieskie oczy, był blondynem, miał prosty nos, był wysportowany.

Ojciec był wtedy w Warszawie, tam zarobkował jako mechanik maszyn do szycia. Przyjeżdżał do nas tylko w wielkie święta, czyli na Wielkanoc i Boże Narodzenie…
W Brzesku chodziłem razem z mamą do kościoła św. Jakuba. Śpiewaliśmy kolędy, mama bardzo lubiła śpiewać, do dzisiaj kilka z nich pamiętam. Ojciec, kiedy na przykład przyjechał do nas na Wielkanoc, malował piękne pisanki. Ludzie uważali, że jesteśmy bardzo pobożni. Pani Gardzielowa piekła rozmaite bułki, które moja mama roznosiła do jej znajomych. Wychodziła po południu, a wracała wieczorem. Jak już po wojnie opowiadała mi Janka, dzienny wypiek jej mamy to 30 – 50 sztuk, a odbiorcami byli m.in. apteka Janoszków, lekarz mieszkający przy Rynku, restauracja Lendowej, sklepiki spożywcze, a także Niemcy. Do apteki Janoszków nieraz bułki zanosił też Julek Gardziel.


Jednak pewnego razu, kiedy mama poszła dostarczyć bułki, rozpoznał ją, akurat przebywający w Brzesku, ktoś z Kalisza. Wtedy na wszelki wypadek, gdyby coś się z nią stało, dała mi adres do brata w Warszawie.
Miałem wtedy koszmary. Zdawało mi się, że łapie mnie gestapo, torturuje, a ja boję się, że wszystko wygadam. Któregoś dnia mama powiedziała mi o szantażu ze strony tego kaliszanina. Wysłała list do ojca na poste restante, żeby przyjechał. Ojciec twierdził, że wie, kto to jest. Mówił, iż szantażysta mieszka na Słotwinie i był komisarzem (Treuhänder) w jakimś młynie. Miał brata niespełna rozumu, który poznał ojca i też zaczął go szantażować.

W tej sytuacji ojciec zwrócił się do poznanego w Sandomierzu przyjaciela, AK-owca Stanisława Kowalskiego, który, poszukiwany w Sandomierzu przez gestapo, ukrywał się w Krakowie. Kowalski przyjechał do Brzeska i razem z ojcem poszli do sołtysa Słotwiny, żeby się dowiedzieć czegoś bliższego o kaliszaninie, jego bracie i ich rodzinie. Kowalski przez cały czas milczał, stwarzając wrażenie, że jest Niemcem. Nazajutrz poszli razem do domu szantażysty i powiedzieli, że jeśli coś złego stanie się matce, Krystynie, Markowi lub samemu ojcu, to obaj kaliszanie zostaną srogo ukarani. Tamten obiecał być odpowiedzialnym za brata. Chyba też została wtedy wręczona jakaś łapówka, ale w obawie, że jednak szantażysta może się wygadać, na wszelki wypadek Kowalski przyczynił się do tego, abym został zabrany z Brzeska i na jakiś czas umieszczony u rodziny kolejarskiej w Kielcach. Myślę, że to było lato 1943 roku. Byłem tam jakieś 2-3 miesiące, po czym wróciłem do Brzeska. Stało się to, jak zapamiętałem, po jakiejś egzekucji Polaków w Kielcach. Sądzę, że rodzina, u której przebywałem, wystraszyła się po niej i zażądała, żeby mnie od nich zabrać.

Tymczasem w Brzesku rozeszły się pogłoski, że Gardzielowa kogoś ukrywa. Ale ona zachowała się fantastycznie, a mianowicie powiedziała, że ci, co u niej mieszkają, mają kennkarty i karty żywnościowe, no i że w związku z tym wszystko jest w porządku, ona niczego się nie obawia. Jednak znów trzeba było dmuchać na zimne, dlatego ojciec zabrał mnie do Warszawy do pani kapitanowej (późniejszej generałowej) Kuropieskiej, u której od roku przebywał mój brat. Matka została, jednak, bojąc się następstw szantażu kaliszanina, w maju 1944 roku wyjechała do Warszawy. Wszędzie mówiła, że przyjechała ze wschodu, a jej mąż był wojskowym i zaginął na froncie we wrześniu 1939 roku. Mój wyjazd z Brzeska miał miejsce na wiosnę 1944 roku. Szczęśliwie dotarłem do Warsawy, ale byłem tam krótko.
Podczas odwiedzin w Brzesku ojciec poznał rodzinę Łozów, w tym głuchoniemego syna Stefanii Łozy Eugeniusza. Po odkryciu mojej kryjówki w Warszawie, co stworzyło nie tylko dla mnie kolejne zagrożenie, ojciec udał się na Słotwinę do mieszkającej tam rodziny Łozów, wyznał, że jest Żydem oraz moim ojcem, i poprosił tę rodzinę o pomoc, bo nie wiedział, co ma robić, a dalsze moje przebywanie w Warszawie stawało się bardzo niebezpieczne. Tak się też stało.

Stefania – głowa rodziny – zwołała rodzinną naradę i po niej Łozowie zgodzili się mnie przyjąć. Zamieszkałem w ich małym podwójnym domku; tam były dwie kuchnie, a przy każdej kuchni była duża sypialnia. Jedna część domu należała do Ireny Nowak (z domu Łoza), wdowy z trojgiem małych dzieci, a druga część do Stefanii Łozowej (matka Ireny, Heleny, Eugeniusza i Emila, który przebywał w Warszawie) – wtedy już wdowy. Dom był z cegły, nieotynkowany. Z tyłu domu był dość duży ogród otoczony wysokim płotem z desek. Często w nim bywałem.

Oczywiście bałem się. Ojciec przyjechał raz czy dwa, później przestał przyjeżdżać. Myślałem, że go złapali Niemcy, że zostałem sierotą, i że już Żydów nie ma na świecie. Zresztą nie wiedziałem wtedy, co to jest żydostwo. Wiedziałem tylko, że być Żydem jest niedobrze.
Chciałem być częścią tej rodziny. Ponieważ byłem już ośmiolatkiem, miałem dawać przykład młodszym dzieciom pani Ireny: Adam miał wtedy 6 lat, Bogusia 4 a Basia 2 lata. Wszyscy przebywaliśmy w jednym pokoju, była nim sypialnia. Pewnego dnia zjawił się Walter, niemiecki żołnierz, któremu przydzielono tu kwaterę. Wstawiono dla niego łóżko w kuchni. Dzieliła nas tylko ściana. On spał po jednej stronie, a ja po drugiej. Tak minął jakiś czas. Dokwaterowano nam drugiego żołnierza. My, dzieci, lubiłyśmy ich, gdyż dostawali czasami paczki i dzielili się z nami słodyczami. Bałem się, że dzieci coś wygadają, bo ci żołnierze trochę rozumieli po polsku.

Ojciec przyjechał jeszcze w styczniu i zabrał mnie do Kalisza. Dla mnie on zmartwychwstał, bo od lata 1944 roku nie miałem od niego i od mamy żadnych wiadomości. Myślałem, że oboje nie żyją. Okazało się, że ojciec i matka biernie uczestniczyli w Powstaniu Warszawskim, po nim matka, która dostała się do niemieckiej niewoli, została wywieziona do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, ale udało się jej uciec razem z drugą Polką z „marszu śmierci”. Dokładnie nie pamiętam, ale wróciła do Kalisza na początku maja 1945 roku. Ocalał także mój brat.
Ja czułem się już katolikiem i polskim patriotą; śpiewałem piosenki legionowe, znałem kolędy, patriotyczne wiersze, bo tego wszystkiego nauczyła mnie Helena. Miała taką książkę o Legionach Piłsudskiego i z tej książki mnie uczyła.


Kiedy w 2005 roku przyjechałem do Brzeska i odwiedziłem Helenę, powiedziała mi, że na strychu domu ma żydowskie książki. Okazało się, iż pochodziły z żydowskiej biblioteki (były tam m.in. modlitewniki), na nich była pieczątka sklepu Binder. Helena dała mi je, wziął je mój wnuk, bo byłem wtedy u niej z synem i wnukiem, i zawieźliśmy je do synagogi Remuh na Kazimierzu w Krakowie. Zastanawiałem się, jak te książki mogły trafić do tego domu, bo od Heleny tego się nie dowiedziałem. Przecież w czasie hitlerowskiej okupacji nawet przechowywanie żydowskich książek było zagrożone karą śmierci.
Niedługo po zakończeniu wojny fabryka w Kaliszu wznowiła produkcję pod kierownictwem mojego ojca, ale po jej upaństwowieniu w 1946 roku, rodzina podjęła decyzję o wyemigrowaniu z Polski.
W grudniu 2012 roku ukazała się w języku hebrajskim moja książka, której dałem tytuł „Odwaga i Łaska”. Jest ona zbiorem wspomnień, dokumentów i dowodów, gdyż czułem honorowe zobowiązanie do tego, aby uwiecznić i rozgłosić odwagę moich rodziców oraz łaskę i poświęcenie kilku różnych rodzin dla ratowania brata i mnie, mimo groźby utraty życia własnego i życia własnych dzieci. Chciałem oddać hołd polskim rodzinom zaangażowanym w ratowanie mnie samego i moich najbliższych. Osiem osób z tych rodzin zostało uznanych przez Instytut Yad Vashem za „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”: za poświadczeniem rodziny Komem Leopolda Kuropieska w 1967 roku, Stefania Łoza, Irena Łoza – Nowak i Eugeniusz Łoza w 1983 roku, Helena Łoza – Skrobotowicz w 2000 roku, Stanisława Kolska w 2005 roku, Zofia Kałuszko i jej syn Jan w 1983 roku.”




Wspomnień Josepha Komema wysłuchał i je spisał Jacek Filip, 21 października 2013