To jest druga część świadectwa Pana Josepha Polanieckiego nagranego w marcu 2021 roku.
– Czy Pana rodzina była religijna?
– Byliśmy ortodoksyjnymi Żydami, nie chasydami. Mój dziadek miał brodę, ale ojciec już nie, ponieważ pracował w Niemczech, a tam Żydzi raczej nie nosili brody. W Brzesku było wielu chasydów – chasydów z Bobowej, Wielopola. Mieli różne domy modlitewne
– A jak obchodziliście święta, na przykład, Chanukę?
– Chanuka była bardzo radosnym Świętem. Używaliśmy takiej menory, która wisiała na ścianie. Zamiast świec był olej. Braliśmy knoty i wkładaliśmy je do tych małych pojemników z olejem. I każdej nocy je zapalaliśmy. Wiesz, Chanuka trwa 8 nocy. Zapaliliśmy te knoty i było bardzo uroczyście. Śpiewaliśmy, odmawialiśmy modlitwy. A potem graliśmy w różne gry. Nie dostawaliśmy od rodziców żadnych specjalnych prezentów na Chanukę. Jedynym prezentem były latkes (placki ziemniaczane – A.B.). Moja mama robiła latkes. Mieliśmy w domu żelazny piec i mama piekła te tarte ziemniaki prosto na piecu, zamiast smażenia latkes na oleju jak to robią. Uwielbiałem to robić, przewracać je. Można je było jeść na gorąco, prosto z pieca. Były bardzo smaczne. Mama nie robiła pączków. Ale pamiętam, że pyszne pączki kupowaliśmy w cukierni na Rynku. Podobno, wciąż tam jest.
– A jak obchodziliście Pesach?
– Święto Pesach było zupełnie innym. Oczywiście wieczorem znowu szliśmy do
synagogi i modliliśmy się. Po powrocie do domu był tradycyjny seder, uroczysta
kolacja – modlitwy, cały rytuał. Myślę, że ta tradycja nie zmieniła się od
tysięcy lat. Pamiętam, że specjalne paschalne naczynia przechowywaliśmy na
strychu. Musieliśmy wejść na drabinę, żeby je dostać. Nam, dzieciom, sprawiało
to radość – ściągać te naczynia stojąc na drabinie i przekazywać je mamie.
Inna ciekawa tradycja, którą mieliśmy w Brzesku: zwykliśmy robić barszcz na
Paschę. Wiesz, co to jest barszcz? Tak, zupa z buraków. Buraki kisiły się przez
kilka tygodni, robiliśmy to 3-4 tygodnie przed Paschą. Wkładaliśmy buraki do
dużego garnka, one się kisiły, a na Paschę był gotowy barszcz. To jest
coś, czego tutaj brakuje.
– Czy może Pan opisać synagogę przy Rynku? Kto był tam rabinem?
– Rabin Lipschitz. Był naczelnym rabinem w Brzesku.
– Czy mógłby Pan opisać synagogę, jak wyglądała?
– Synagoga została pięknie odrestaurowana na początku lat trzydziestych XX wieku. Była niezwykle piękna. Miała długą salę, a między synagogą a resztą budynku (chederem – A.B.) była taka długa przegroda. Ta przegroda była na całej długości szklana, piękna jak kryształ. Polerowana, bardzo ładna. A po drugiej stronie tego korytarza był nasz cheder. Kobiety miały osobną sekcję w synagodze, myślę, że była na górze, chociaż tak naprawdę nie pamiętam.
– A jak wyglądały ściany synagogi?
– Po obu stronach Aron haKodesz były napisy w języku hebrajskim, modlitwy. Co ciekawe: brałem udział w tym projekcie. Mój rabin, który prowadził zajęcia w chederze, był bardzo utalentowany artystycznie. Aby namalować teksty tych modlitw na ścianach, potrzebny był szablon, więc on kupił taki specjalny karton i małym nożem wycinał ręcznie każdą hebrajską literę. Ja tez brałem udział w malowaniu i wycinaniu tych liter.
Innym aspektem rodzinnym tej synagogi było to, że mój wujek Leo (Leib) Epstein, który mieszkał w Katowicach, prowadził hurtową sprzedaż farb i ofiarował farby niezbędne do odnowienia synagogi.
Zanim Niemcy wkroczyli do Brzeska, mieliśmy takie spotkanie rodzinne, na którym dorośli zastanawiali się, co mają robić. Postanowili, że wszystkie kobiety zostaną w domu, a uciekną tylko mężczyźni. Więc wujek Leib uciekł na wschód, a jego żona i dzieci zostali w Katowicach. Wujek najpierw był po rosyjskiej stronie, a potem zdecydował się wrócić do domu. Trafił do Auschwitz, pracował w kopalni węgla. Miał szczęście, przeżył wojnę, później wyemigrował do Urugwaju. Ale jego żona i dwoje dzieci zginęli.
– Czy może Pan opowiedzieć więcej o swoim chederze?
– Pamiętam nazwisko mojego rabina w chederze – Szmuel Jakob Lustbader. Miałem kilku rabinów, bo kiedy zacząłem uczęszczać do chederu, miałem 3 lata. Ale nie pamiętam nazwiska tego pierwszego rabina. W kolejnych latach rabini się zmieniali. Pamiętam go, jakby był teraz tuż przede mną. Niski, chodził jak kaczka. Ale był bardzo miłym człowiekiem, bardzo twórczym. Rano chodziliśmy do zwykłej szkoły, po południu szliśmy do domu na obiad, a po obiedzie do chederu. Zajęcia w chederze trwały do 8 lub 9 wieczorem. Cały czas się uczyliśmy. Szczególnie lubiłem zimę. Kiedy wieczorem szliśmy z innymi chłopcami do chederu, każdy niósł przed sobą taki mały lampion, wewnątrz którego paliła się świeczka, żeby widzieliśmy, gdzie iść. Każdy miał mały lampion.
W chederze mieliśmy długie stoły i ławy. I były tam półki z książkami, z których korzystał rabin. Kiedy byliśmy mali, uczyliśmy się hebrajskiego alfabetu; później zaczęliśmy czytać, uczyć się 10 przykazań, potem komentarzy, Gemarrah, Tanach … Podobała mi się nauka. Był to inny język, coś nowego do nauczenia się.
Nie mieliśmy jakichś szczególnych obchodów Bar Micwy. Oczywiście studiowaliśmy Torę przygotowując się do Bar Micwy, ale żadnych imprez, żadnych uroczystości, takich jak tutaj. Jeden z moich wujków dał mi w prezencie taką małą haftowana zieloną torebkę dla t’filin, miałem ją przez wiele lat. Była ze mną aż na Syberii i później w Europie i USA. Niedawno przekazałem ją do muzeum Jad WaSzem w Izraelu.
– Wiem, że w Brzesku była drewniana synagoga. Czy Pan ją pamięta?
– Tak. Chodziłem tam do mojego pierwszego chederu, kiedy miałem 3 lata. Nazywali ją synagogą wielopolską. W Brzesku byli rabini pochodzące z różnych miast w Polsce. Rabin w tej synagodze pochodził z dynastii rabinów Wielopola.
– Czy mógłby Pan opowiedzieć więcej o szkole, do której Pan chodził w Brzesku?
– Mieliśmy nauczyciela, który uczył religii żydowskiej w szkole publicznej, kiedy katolickie dzieci miały zajęcia z księdzem. Mieliśmy więc oddzielne klasy dla żydowskich chłopców i dziewcząt i dla katolików. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta uczęszczali do szkoły publicznej. Miałem przyjaciół zarówno katolików, jak i Żydów. Miałem nawet więcej katolickich przyjaciół. To jest zabawne. W soboty dzieci żydowskie nie chodziły do szkoły, a katolickie chodziły. Tak więc wszyscy moi katoliccy przyjaciele przychodzili do mojego domu i przynosili mi zadania, które mieliśmy odrobić. Zawsze dostawali kawałek chałki, naprawdę im się to podobało. Wciąż pamiętam kilka nazwisk. Jeden był Kazek, potem Wilek; była tam dziewczyna Janka Gardzielówna. Jej ojciec był nauczycielem w Gimnazjum, Jan Gardziel, w czasie wojny uratował kilku Żydów. Więc jego córka chodziła ze mną do tej samej klasy. Piękna dziewczyna o blond włosach, niebieskich oczach i długich warkoczach.
Szkoła publiczna miała 7 klas. Po ich ukończeniu można było pójść do technikum, gimnazjum lub do szkoły zawodowej. Poszedłem do takiej szkoły, aby nauczyć się księgowości. Ta szkoła znajdowała się w Tarnowie, musiałem codziennie dojeżdżać pociągiem. Miałem wtedy 13 lat. To była żydowska szkoła, więc uczyliśmy się hebrajskiego razem z innymi przedmiotami.
Pewnego razu w czasie święta Chanukkah w szkole robili taka uroczystość. Dowiedzieli się, że uczyłem się gry na skrzypcach i zapytali mnie, czy zagram na skrzypcach solo. To był mój pierwszy publiczny występ.
Zajęcia w szkole zaczynały się o 8 rano i kończyły się mniej więcej o pierwszej popołudniu. A pociąg miałem dopiero i czwartej. Odwiedzałem więc dziadków w Tarnowie. W tym czasie, kiedy czekałem na pociąg, odrabiałem lekcje, więc kiedy wracałem do domu, byłem wolny jak ptak. Pamiętam, kiedy odwiedzałem dziadków w Tarnowie, dziadek zawsze dawał mi filiżankę mleka. Mieli taka stara porcelanową filiżankę, a emal w środku był wyszczerbiony. Byli to biedni ludzie, mieli mały sklep z rożnymi towarami dla wsi. Cały ich sklep był wielkości mojej dzisiejszej łazienki. Ulica w Tarnowie, przy której mieszkali, nazywała się Żydowska. Nie wiem, czy ma dziś taką samą nazwę.
– Wracając do Brzeska – czy mógłby Pan opowiedzieć więcej o tym, jak Pan spędzał wolny czas?
– Był taki człowiek – nie był moim wujem, ale ożenił się z panną z rodziny Kafer, siostrą mojej ciotki. Miał sklep po drugiej stronie ulicy, Szyja Schnur (Dwojre Kafer, ur. 1901, wyszła za mąż za Szyję Schnura, syna Mojżesza Schnura i Leji Mingelgrun, w 1925 r. Mieli 3 synów, najstarszy zmarł jako małe dziecko na zapalenie płuc, a dwoje młodszych dzieci, Gutman (1929) i Sydonia (1932), zginęli w latach Zagłady razem z matką Dwojre – A.B.) On był bardzo aktywną osobą w Brzesku. Zasiadał w radzie miasta, bardzo wspierał wszelkiego rodzaju organizacje. Zapisał mnie do żydowskiej biblioteki Tarbut. Poprosił mnie o pomoc w bibliotece. Oczywiście nie dostawałem za to pieniędzy, miałem około 14 lat. Robiłem to, co robią bibliotekarze. Były tam różne rodzaje książek. Nie sądzę, żeby było wiele książek w języku jidysz, być może było trochę po hebrajsku, ale znacznie więcej po polsku. Zwykłe książki, wszyscy klasyczni pisarze.
A kino znajdowało się przy ówczesnej ulicy Bocheńskiej (obecnie ul. Kościuszki – A.B.); po lewej stronie, jeśli iść tą ulicą w północnym kierunku. Była też organizacja o nazwie „Sokół” (w tym samym budynku – A.B.) Kiedy szliśmy do kina, mówiło się, że idziemy do „Sokoła”. Pokazywali głównie filmy amerykańskie, ale także polskie i w jidysz. Przed wojną robili w Polsce filmy w języku jidysz. Wydaje mi się, że widziałem tam pierwszy film dźwiękowy „Śpiewak jazzbandu”. Od czasu do czasu w tym samym budynku odbywały się również przedstawienia teatralne. To nie był lokalny teatr. Teatry jeździły po różnych miastach, czasem przyjeżdżały do Brzeska z Warszawy, Krakowa. W Warszawie był słynny żydowski teatr.
– Czy był Pan członkiem jakiejś organizacji młodzieżowej? Wiem, że w Brzesku było wiele grup syjonistycznych.
– O tak, pamiętam je wszystkie. Zacząłem od Hanoar Hazioni, czyli „młodych syjonistów”, kiedy miałem około 10 lat. A potem były Akiwa, Beitar. Beitar był już ostatnią organizacją, do której należałem, gdy miałem 13-14 lat. Ale były jeszcze Gordonia, Mizrachi. Nie należałem do wszystkich, tylko do pierwszych trzech. Zbieraliśmy się razem, chłopcy i dziewczęta, i byli starsi chłopcy i dziewczęta, którzy nas uczyli. Uczyliśmy się hebrajskich piosenek, chodziliśmy na takie wędrówki. Uczono nas, jak robić indyjskie znaki, rysować strzałki na ziemi, aby się odnaleźć; graliśmy w różne gry.
Ideologia tych różnych organizacji syjonistycznych była różna. Hanoar Hazioni i Kadimah były prawicowymi; Beitar – skrajnie prawicowa grupą; Gordonia i niektóre inne były organizacjami bardziej lewicowymi. Nie chodziło o religię, tylko o poglądy polityczne. Jedynie Mizrachi była organizacją ortodoksyjną, bardziej religijną.
– Czy mógłby Pan opowiedzieć o samym początku wojny?
– Mieszkaliśmy naprzeciwko szpitala. 3 września Niemcy zbombardowali oddaloną o około 2 km od naszego domu stację kolejową Brzesko-Słotwina. Wiele osób próbowało uciekać przed Niemcami do innych miast, a Niemcy zbombardowali ten pociąg. Wszystkich rannych przewieziono do szpitala. Widzieliśmy ich, to był okropny widok. Wozili ich do szpitala tuż przed naszym domem. Bardzo nas to dotknęło. 5 września Niemcy ponownie zbombardowali stację, więc mój ojciec zdecydował, że musimy uciekać.
– Kiedy skończyła się wojna i wracaliście ze Związku Radzieckiego, myśleliście o powrocie do Brzeska?
– Jakoś dotarła do nas wiadomość – nie wiem jak – że w Brzesku nikt nie pozostał przy życiu. Nasz dom spłonął, nie było rodziny, przyjaciół. Więc zatrzymaliśmy się w Tarnowie, nie w Brzesku. W Tarnowie razem z ojcem próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś o jego rodzicach, ale ich już nie było…
Nagrane w 1993 roku świadectwo Pana Polanieckiego dotyczące pobytu jego rodziny w Związku Radzieckim w latach 1939-1945 (w języku angielskim) można znaleźć pod linkiem https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn507976
Jestem bardzo wdzięczna Panu Josephowi Polanieckiemu za rozmowę i Pani Judy Shertok za udostępnienie zdjęć z archiwum rodzinnego rodziny Polanieckich.
© Anna Brzyska, 2021