W lutym i marcu 2021 roku uczestniczyłam w kilku on-line spotkaniach z Josephem Polanieckim. Ojciec Pana Polanieckiego, urodzony w Tarnowie w 1892 roku Abraham Alter Polaniecki, był synem Jonasa Polanieckiego i Chaji z domu Luftig. W 1923 roku ożenił się z pochodząca z Brzeska Freidel (Friedą) Epstein i przeprowadził się do rodzinnego miasta swojej żony. Rodzice Freidel, kupiec Isaak Epstein i Jochweta z domu Langer, mieli 5 dzieci, wszyscy mieszkali w domu # 331 na ul. Mickiewicza. Poprzednie generacje rodziny Epstein mieszkały w Jasieniu, gdzie ojciec Isaaka był „gospodarzem gruntowym” (tak jego zawód określono w akcie zgonu), a rodzice Jochwety Langer pochodzili z Brzeska.
Mieszkająca już w Brzesku rodzina Polanieckich doczekała sie czterech synów: Jozefa (Joseph,1924), Jakoba (Jack1925), Salomona (Sam, 1931) i Chaima (Henry,1934). Kiedy zaczęła sie wojna, rodzina postanowiła uciekać na wschód; z czasem rodzice z czwórką dzieci okazali się w Związku Radzieckim i przeżyli wojnę na Syberii, a później w Tadżykistanie. Kilka lat po wojnie wyemigrowali do USA, gdzie do tej pory żyją trzej z czterech braci Polanieckich, ich dzieci, wnuki i prawnuki. To tyle tytułem wstępu. A teraz oddaję głoś Panu Polanieckiemu.
– Jakie są Pana
najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa?
– Życie żydowskie w Brzesku było dość typowe, jak we wszystkich małych
miasteczkach w Polsce. W ciągu tygodnia mój ojciec pracował jako krawiec. Miał
maszynę do szycia. Robił koszule, piżamy, takie rzeczy. A moja mama była
gospodynią domową, nie pracowała zawodowo. Mieliśmy pokojówkę, która mieszkała
z nami, pomagała przy codziennych obowiązkach. Nie mieliśmy bieżącej wody, więc
musieliśmy chodzić do studni, aby przynieść wodę do domu. Mieliśmy duże
mieszkanie. Napełnialiśmy taki duży pojemnik
wodą, a kiedy woda się wyczerpała, musieliśmy znowu iść do studni,
przynieść więcej wody. W domu nie było toalety, więc musieliśmy wyjść z domu,
około 50 kroków dalej, na podwórko. Latem czy zimą, zawsze musieliśmy wyjść,
żeby sobie ulżyć.
Mieliśmy własny
dom pod adresem Mickiewicza 331. To było niedaleko Rynku. Wie Pani, gdzie była
Rada Powiatowa? Nasz dom był tuż za rogiem od Rady Powiatowej, po drugiej
stronie ulicy. Podczas wojny ten dom i
jeszcze dom sąsiadów zostały podpalone przez Niemców.
Nasz dom należał do dziadka, Izaaka Epsteina, on mieszkał razem z nami, był
wdowcem. W domu było około 6 pokoi.
– Czy Pana rodzina była religijna?
-Tak. Nie byliśmy chasydami, ale przestrzegaliśmy nakazów religijnych. Byliśmy
„shomer shabbat” (termin używany do opisania osób, które
przestrzegają podstawowych praw religijnych judaizmu – A.B.)
– Mój dziadek codziennie chodził do synagogi na szachrit, modlitwy poranne i
wieczorne. Chodziliśmy do głównej synagogi przy Rynku, mieszkaliśmy jakieś pół
mili od niej, a nawet mniej.
– Czy mógłby Pan
opisać, jak wyglądał Szabat w Pana rodzinie?
– Szabat był bardzo ważnym świętem. Większość sklepów w okolicach Rynku
należała do Żydów. Tak więc w Szabat wszystkie sklepy były zamknięte. Wszędzie
można było zobaczyć Żydów, ortodoksów w tych kapeluszach, shtreimels, jak szli
do synagogi z dziećmi i wnukami. To był taki uroczysty widok, kiedy ci wszyscy
ludzie szli do różnych synagog, do różnych sztiblów.
W naszej rodzinie tylko ojciec i synowie szli do synagogi, matka zostawała w domu. Po powrocie jedliśmy uroczysty posiłek. Chulent, rybę. Moja mama zawsze przygotowywała karpia na szabat. I oczywiście mieliśmy rosół, mięso z kurczaka, czasem indyka, czasem wołowinę. Moja mama była bardzo dobrą kucharką. Gotowała bardzo dobre tradycyjne potrawy, były pyszne. Chulent. W piątek popołudniu wkładali go do pieca w piekarni i gotowali przez całą noc, a w szabat po synagodze zatrzymywaliśmy się przy piekarni, wyciągaliśmy chulent i przynosiliśmy do domu. Był gorący, prosto z pieca. Pyszny! Robiliśmy go w Brzesku inaczej niż w Stanach. Tutaj, kiedy robią chulent, używają fasoli, a my tarliśmy ziemniaki. A do tego wkładaliśmy „kiszki” nadziewane mąką, pieprzem, solą i cebulą, to było pyszne. Śpiewaliśmy wiele pieśni podczas obiadu i po nim, tak zwane zmirot. Mój ojciec i dziadek, ja i moi trzej bracia śpiewaliśmy razem. Była taka harmonia. To było bardzo, bardzo przyjemne. Po obiedzie ojciec ucinał sobie drzemkę, był zmęczony całotygodniową pracą. A wieczorem znowu szliśmy do synagogi na wieczorne modlitwy.
– Co robiliście
w Szabat, kiedy ojciec i dziadek drzemali?
– Chodziliśmy pograć w piłkę nożną, wszystkie rodzaje gier, w chowanego …
– W jakim języku rozmawialiście?
– W domu rozmawialiśmy w obu językach, po polsku i w jidysz. Czasami rodzice rozmawiali z nami po polsku, innym razem w jidysz. Ale przez większość czasu w jidysz.
– Teraz mam
pytanie dotyczące Pana rodziców, szczególnie Pana ojca.
– Mój ojciec pierwotnie mieszkał w Tarnowie. Ale w 1912 roku wyjechał do
Berlina do pracy jako krawiec. Gdy w 1914 r. wybuchła I wojna światowa, został
powołany do armii austro-węgierskiej. Kiedyś szedł po okopach razem z kilkoma
przyjaciółmi z wojska i nagle zobaczyli w tym okopie rosyjskich żołnierzy.
Wzięli ich do niewoli i przyprowadzili do swojego przełożonego. Oficer
powiedział: „Cóż, wykonaliście dobrą robotę! Może pójdziecie i przyprowadzicie
więcej?”. Wrócili więc, ale tym razem sami zostali wzięci do niewoli przez
Rosjan. Tak trafił na Syberię. Ojciec spędził tam 4 lata, 1914-1918. Po wojnie
udało mu się wrócić do domu. W 1923 roku ożenił się w Brzesku, a następnie
wyjechał do Berlina, jeżdżąc tam i z powrotem. Cały czas pracował jako krawiec.
Wracał do domu na święta. To była konieczność, tylko tak mógł wtedy żyć,
zarabiać pieniądze. Pierwotnie w Tarnowie było zbyt wielu krawców, pracy dla
nich było za mało. W Berlinie przebywał do 1932 r. Kiedy starał się przedłużyć
wizę, został deportowany do Polski. Dzięki Bogu, inaczej trafiłby do Bełżca. W
Brzesku kontynuował pracę jako krawiec. Cały czas był zajęty, szył koszule,
piżamy, pościel. Ludzie wtedy nie kupowali koszule w sklepach, większość z nich
była robiona na zamówienie. A on miał takie piękne tkaniny na koszule.
– Czy pamięta
Pan jakichś przyjaciół Pana rodziców?
– Cóż, Waldmanowie, mieszkali obok. Po drugiej stronie domu byli Mandelowie.
Bruhowie mieszkali na naszej ulicy, mieli mały sklep spożywczy. I oczywiście
Teemanowie. Sabina Teeman pracowała dla mojego ojca, robiła dziurki na guziki,
szyjąc rękami, igłą i nitką. Miała 3 braci. Najstarszym był Wilek, drugim
Lolek, a trzecim Maniek. Maniek i Lolek byli bliźniakami, byli moimi
przyjaciółmi. A ich brat Wilek uczęszczał do gimnazjum w Brzesku. Właściwie
można powiedzieć, że wszyscy Żydzi w Brzesku byli przyjaciółmi, bo wszyscy się
znali.
– Czy pamięta Pan śluby twoich ciotek, młodszych sióstr Pana matki?
– Pamiętam jeden ślub, najmłodszej siostry. To było w naszym domu. Niewielkie przyjęcie, tylko kilku przyjaciół. Pamiętam ten ślub, ponieważ mieliśmy kilku muzyków. Musiałem mieć 6 lub 8 lat. Pamiętam, że miałem taki pędzel i odbijałem nim rytm na krześle, gdy grała muzyka.
– Jak Pan zaczął grać na skrzypcach?
– Cóż, to ciekawa historia. Mieliśmy w Polsce cykorię, wsypuje się ją do kawy. To opakowanie wyglądało jak rolka. I był tam narysowany mały obrazek, młynek do kawy. Za 10 uzbieranych obrazków można było dostać mały prezent. Wysłałem więc 10 obrazków i dostałem pocztą harmonijkę. Nauczyłem się grać na harmonijce. Kiedyś przyjechał do nas z wizytą wujek z Katowic. Wszyscy rodzice chcą pochwalić się swoim potomstwem. Powiedzieli: „Zagraj coś dla wujka”. Więc zacząłem grać. Wujek nic nie powiedział, żadnych komentarzy. Ale kilka tygodni później dostałem dużą paczkę, w środku której były skrzypce. Kiedy już miałem skrzypce, zacząłem brać lekcje i nauczyłem się grać. Kochałem to. I podczas wojny ta umiejętność bardzo się przydała. Bez względu na to, gdzie byłem, grałem na skrzypcach – w Rosji, Niemczech, Belgii, tutaj w Cincinnati. I często w ten sposób zarabiałem na życie dla całej rodziny.
– Czy pamięta
Pan swojego nauczyciela muzyki w Brzesku?
– Jedyne, co pamiętam, to jego nazwisko, Juchno. Był młodym facetem, mógł mieć
około dwudziestki. Był bardzo miły. Uczył mnie tylko około 10 miesięcy. Później już sam nauczyłem się trochę grać na
pianinie, akordeonie.
– Jaką muzykę Pan słuchał, gdy pan dorastał?
– Interesowałem sie wtedy muzyka popularną: tanga, fokstroty, walce, rumby,
wszystko to, co było popularne wśród młodzieży przed wojną. Znałem też kilka
piosenek z oper, takich jak „Cyrulik sewilski”
Niedaleko nas był browar „Okocim”, oni mieli orkiestrę dętą, dobry zespół. W święta maszerowali koło naszego domu. I my, mali chłopcy, biegliśmy za nimi.
A w domu przede wszystkim była muzyka żydowska. W każdy piątek, sobotę, podczas obiadu, kolacji śpiewaliśmy zmirros – mój ojciec i trzech braci oraz dziadek, który z nami mieszkał. Mieliśmy mały chór…
Bardzo dziękuję Pani Judy Shertok za udostępnienie zdjęć z archiwum rodzinnego rodziny Polanieckich.
© Anna Brzyska, 2021